Chyba nasze rekordowe czekanie na stopa w Nowej Zelandii - prawie półtorej godziny. Mały ruch, w większości ciężarówki. Kolo 8mej nagle ku mojemu największemu zdziwieniu hamuje właśnie jedna z ciężarówek. Wskakujemy do środka. Ależ tu mało miejsca. Kierowca nie ma takiego wypasu, jak w Polsce, że ma 2 łóżka za siedzeniami, ale rozkłada coś między fotelami i tak spi. Zresztą nic dziwnego, skoro w Nowej Zelandii najdłuższe trasy to 2 dni. Ależ fajnie jest siedzieć w ciężarówce po lewej stronie :) Widoczki są fantastyczne - chyba w całej Nowej Zelandii nie ma niewidokowej drogi :) Jedziemy najpierw przez górskie przełęcze, a potem nad brzegiem oceanu. Z okien ciężarówki oglądamy wylegujące się na kamieniach foki. No i po kilku godzinach dojeżdżamy do Picton, czyli małej miejscowości wśród północnych fiordzików, skąd odpływa prom na północną wyspę. Mimo, że mamy prom dosłownie za pół godziny, decydujemy się zostać w Picton i spróbować wodostopu. Znajdujemy marinę, chodzimy sobie po niej. Niestety jedyne łódki gotowe do wypłynięcia to statki wycieczkowe po sąsiednich wysepkach. Większość prywatnych motorowek i jachcików śpi jakby snem zimowym. Na może 2 jachtach kręcą się ludzie, ale wygląda bardziej, jakby dopiero przypłynęli, niż wypływali. Słyszeliśmy o kilku osobach, ktore dostały się na stopa z wyspy na wyspę, ale za każdym razem z północnej na południową. W tę stronę jest chyba znacznie łatwiej, jako że na północnej jest jeden duży port Wellington, który jest w zatoce i mało co jeśli cokolwiek cumuje gdzie indziej ze względu na ksztalt tej częsci wyspy i silne wiatry. Tak więc wszystko, co wypływa, jest 'w kupie'. A tutaj dużo małych porcików położonych w fiordach i zatokach, dużo ludzi pływających tylko między zatoczkami i wysepkami. Prąd, który płynie między wyspą północną a południową jest jednym z silniejszych na świecie, więc byle czym i przy złej pogodzie w ogóle się nie wypływa. Tak więc, jako że nie chce nam się czekać kilku dni w oczekiwaniu na wodostopa, to płyniemy sobie po burżujsku promem. Jakby się ktoś wybierał: są 2 linie promowe - Interislander i Blubridge. Blubridge jest 3 razy dziennie. Kosztuje 50$ od osoby. Jego zaletą jest to, że dopływa prawie do centrum Wellingtonu. Interislander jest bardziej znany (wszędzie widać jego reklamy), pływa częściej - w sezonie 6 razy dziennie, kosztuje 46$ od osoby na 4 z rejsów, a na dwa (o 10tej i o 13tej) 53$ od osoby. Dopływa jakieś 2km od centrum, autobus do centrum kosztuje 2$, na piechotę można spokojnie dojść przez dzielnicę przemysłowo-portową. Wsiadamy na prom za 46$ (czyli niecałe 100 zł) od łebka. Co jest innego, niż na naszych europejskich promach: bagaż nadaje się dosłownie jak na lotnisku, a po przypłynięciu odbiera się go na identycznych ruchomych taśmach, jak na lotniskach :)
Pierwszą godzinę płyniemy przez fiordy. Jakie cudowne widoczki - wow :) Mnóstwo cypelków, wysepek, woda o bajkowym kolorze, klify. Jest ślicznie. A potem wypływamy na otwarty ocean i nieźle kiwa nawet takim dużym promem.
*
Dopływamy :) Oczywiście na przekór wszystkim autobusikom do centrum zasuwamy na piechote. W centrum chwilka odpoczynku, potem kolejne 2-3 km i jesteśmy w domu u Andrew. Poznaliśmy go 2 lata temu w Londynie. Andrew i Tony, dwaj Nowozelandczycy, mieszkali sobie przez jakiś czas w Londynie i gościli szalone tłumy couchsurferów (jak my byliśmy, to mieli coś między 10 a 20 osób). A myśmy wtedy właśnie lecieli z Wysp Kanaryjskich na Bliski Wschód i tam mieliśmy przesiadkę. A przy okazji chcialam zobaczyć Londyn. Wymieniliśmy potem parę maili, pisaliśmy im, że byli dla nas inspiracją do stworzenia naszego CS Flat w Krakowie. No i jak teraz wybieraliśmy się tutaj, to czemu by się znów nie spotkać :) Andrew mieszka z dwojgiem współlokatorów i swoją dziewczyną. Pracuje w firmie IT. A w wolnym czasie włóczy się po górach Nowej Zelandii. Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy. Już w Londynie Andrew opowiadał nam historię, że podczas, gdy był w Polsce, to jacyć ludzie zabrali go do chatki w Ropiance - byliśmy bardzo miło zaskoczeni, jako że nie jest to bardzo popularne miejsce dla turystów z zagranicy. Teraz, jak Andrew zobaczyl Wgorka, to rozpoznał logo "W gorach jest wszystko co kocham" (umiał wymówić to po polsku i przetłumaczyć, co to znaczy) i powiedział, że ma fotkę z takiego plakatu, bo mu ludzie o tym projekcie w chatce opowiadali. Patrzę, a to właśnie ten plakat, na którym jest zrobione przeze mnie zdjecie z Bieszczadów - jaki ten świat jest maly :)